STORMING

Zgodnie z tzw. modelem Tuckmana rozwój zespołu można opisać w 4 etapach: forming – storming – norming – performing. Model ten ma swoich zwolenników, jak i licznych przeciwników. Był już wielokrotnie obalany, aby ponownie zostać uznanym. Jak jest naprawdę, nie mnie to oceniać. Model ten zainteresował mnie z innych powodów. Kiedy o nim usłyszałam, od razu pomyślałam, że doskonale opisuje etapy mojej aklimatyzacji na Teneryfie. Zmieniłabym jedynie ich kolejność.

Na początku bowiem był STORMING!

Nie jakiś wielki, ale jednak. Wierzę, że Teneryfa to jedno z takich miejsc, gdzie aklimatyzacja może przebiegać naprawdę szybko i bez większych komplikacji. Kanaryjczycy są otwarci na obcokrajowców. W końcu co roku goszczą u siebie kilkanaście milionów turystów. Myślę więc, że jeżeli ktoś przybywa tutaj ze znajomością języka hiszpańskiego oraz z pracą lub pomysłem na siebie, to możliwe, że jego aklimatyzacja odbędzie się bez większych zawirowań. Oczywiście wiele będzie zależało też od tego, jaką mamy osobowość i jakie są nasze oczekiwania? Czy przyjechaliśmy na wyspę sami, czy z partnerem lub rodziną? Czy jesteśmy introwertykami, czy ekstrawertykami? Czy do szczęścia potrzebne nam są spotkania z innymi ludźmi i rozmowy z nimi, czy wystarcza nam jedynie wirtualny świat Internetu? 😉

***

Ja na Teneryfę przyjechałam z rodziną – mężem i dwójką dzieci w wieku 5 i 6 lat. Nie znałam hiszpańskiego i na początku nie wiedziałam, że zamieszkam na Teneryfie na dłużej. Jeszcze przed wyjazdem ograniczyłam mocno swoją działalność zawodową. Nie wiedziałam nic na temat tego, czy mogę być prawnikiem na Teneryfie. Nie miałam żadnego planu na siebie.

Z natury jestem osobą bardzo otwartą na ludzi, uwielbiającą rozmawiać i nawiązywać znajomości. Spotkania, rozmowy i wymiany poglądów w sklepie, na ulicy, banku, u lekarza czy nawet pod przydomowym śmietnikiem w zasadzie są mi potrzebne do życia bardziej niż Internet 😉 To ludzie mnie inspirują.

Przez pierwsze 3 miesiące po przyjeździe czułam się na Teneryfie niezmiennie podekscytowana. Wszystko mi się podobało. Krajobrazy Teneryfy przebodźcowywały mnie, a ludzie inspirowali swoim uśmiechem i dobrym humorem. Miałam dużo szczęścia, bo dwa dni po przyjeździe poznałam moją, jak się później okazało, najbliższą tutaj koleżankę, Agatę. To ona wprowadziła mnie bardzo szybko w świat Teneryfy. Powiedziała gdzie, co i jak. Miałam naprawdę wspaniałe wejście. Byłam przeszczęśliwa, bo wszystko układało się idealnie.

Moja teneryfska euforia zaczęła jednak słabnąć po tych trzech miesiącach. To wtedy uświadomiłam sobie, że projekt „Teneryfa” nie jest jedynie na rok, lecz na dłużej. Wraz z tą świadomością przyszedł pierwszy kryzys. Wtedy bowiem dotarło do mnie, co zrobiłam i gdzie jestem. Rzuciłam wszystko i pojechałam w świat. Wszystko fajnie, ale co dalej? Nie miałam na siebie pomysłu i na dodatek nie znałam języka.

Po tych pierwszych 3 miesiącach rozpoczął się dla mnie męczący i niestety dość długi etap. Etap, w którym targały mną różne emocje. Na przemian była to radość i lęk. Radość z tego, w jak pięknym i ciepłym miejscu mieszkam oraz lęk o to, czy sobie tutaj poradzę w dłuższej perspektywie. Przede wszystkim jak szybko stanę się częścią tutejszej społeczności i czy odnajdę się tutaj zawodowo?

Szybko doszłam do wniosku, że miarą mojej aklimatyzacji społecznej i zawodowej jest stopień znajomości języka hiszpańskiego. Chciałam rozmawiać ze wszystkimi i o wszystkim. Nie zadowalały mnie konwersacje jedynie o pogodzie i planach na weekend.

Zaczęłam się więc uczyć intensywnie hiszpańskiego. Szybko załapałam podstawy. Kolejny etap, czyli poprawna składnia i koniugacje wszystkich czasowników okazały się dla mnie bardziej wymagające. To sprawiło, że mój entuzjazm ponownie opadł na jakiś czas.

Myślę, że zgubiła mnie moja niecierpliwość. Chciałam nauczyć się języka i wtopić w otoczenie na już! Jak najszybciej. Mimo moich starań miałam wrażenie, że posuwam się na przód bardzo powoli. Czasem robiłam wręcz krok w tył. Długo nie mogłam tego zrozumieć. A to z kolei mnie często zniechęcało i rodziło lęk, że sobie nie poradzę.

Dopiero z czasem dotarło do mnie, że pewnych rzeczy nie da się przeskoczyć, a aklimatyzacja to nie tylko nauka języka. To również poznawanie kultury i historii danego miejsca. To budowanie swojej przestrzeni od nowa. To wielka nauka pokory.

Odkąd poluzowałam szelki, wszystko zaczęło mi przychodzić z większą łatwością. Dostrzegłam i zaakceptowałam kolejny etap mojej aklimatyzacji  – FORMING. Myślę, że obecnie na tym etapie właśnie jestem i że potrwa on jeszcze chwilę. Im więcej spokoju i pokory w sobie mam, tym wszystko wydaje mi się klarowniejsze. Pomysły na siebie i na moją przyszłość zaczęły przychodzić do mnie spontanicznie. Daje mi to poczucie bezpieczeństwa.

Gdzieś na horyzoncie, oczyma wyobraźni, widzę, jak się wszystko normuje (NORMING!), żeby jak mniemam przejść w nic innego jak PERFORMING 😉

Brak komentarzy

Zostaw odpowiedź