W filmie Bridget Jones 2: W pogoni za rozumem jest taka scena, w której Bridget stojąc po pas w oceanie, zachwyca się pięknem otaczającego ją świata. Bridget była wtedy w Tajlandii, a w swój zachwyt wpadła po grzybkach halucynkach. W moim przypadku wszelkie grzybki były zbędne. I bez nich podziałała na mnie magia Tajnaldii, która jest po prostu cudowna. Klimat, krajobraz, woda w oceanie i oczywiście nieziemskie jedzenie. Wszystko to pokochałam od pierwszego dnia.

Na nasze pamiętne wakacje wyruszyliśmy 1 lutego 2020 r., w dzień moich 35 urodzin. Zabraliśmy ze sobą jedynie bagaże podręczne. Podróż choć długa, nie była jakoś bardzo męcząca. Dzieci były zachwycone praktycznie wszystkim, a nasze obawy, że będzie to bardzo wymagające przedsięwzięcie, okazały się całkowicie chybione.
W samej Tajlandii odwiedziliśmy Bangkok, prowincję Krabii oraz wyspę Ko Lanta. Wszystkie te miejsca nas urzekły. Najlepiej jednak wspominam Ko Lantę, bo to właśnie tam zadziała się prawdziwa magia.


Na wyspę popłynęliśmy małą łodzią. Z portu do hotelu dostaliśmy się tuk tukiem. Nasz pokój miał taras wychodzący na piękny egzotyczny ogród. Do plaży mieliśmy dosłownie 30 m. Woda w oceanie była przyjemnie ciepła o niesamowitych kolorach błękitu i turkusu. Śniadania jadaliśmy w hotelu, a na lunch i kolację chodziliśmy na boso brzegiem oceanu. Naszą ulubioną knajpką, do której zaglądaliśmy najczęściej, był Tajski kot (Thai Cat). Zajadaliśmy się tam krewetkami i mango sticky rice.


Na Ko Lanta rozpoczął się drugi tydzień naszych wakacji. Nie odczuwaliśmy jednak stresu związanego z ich końcem, ponieważ nie był to ostatni tydzień wolnego. Byliśmy całkowicie zrelaksowani i zaczęliśmy inaczej odczuwać otaczający nas świat. Okazało się, że Pan Maurycy miał dużo racji w tej kwestii 😉 Nie mieliśmy już bowiem ciśnienia wakacyjnego i presji zobaczenia wszystkiego. Wyluzowaliśmy jak nigdy dotąd. Nasze ciała się odprężyły, a umysł zaczął łapać nowe perspektywy.
Każdy dzień na Ko Lanta był wyjątkowy, powolny i bez planu. Pamiętam doskonale jedno z takich leniwych popołudni. Moczyliśmy się wtedy z moim mężem w dość płytkim basenie dla dzieci, który upodobał sobie nasz syn Sebastian. Cieszyliśmy się słońcem i sobą. Chcieliśmy, żeby chwil takich było jak najwięcej w naszym życiu. Nieustannie rozmawialiśmy o tym jak nam dobrze. Nie zdziwiłam się więc jakoś bardzo, kiedy mój mąż, wtedy w tym małym baseniku, zapytał mnie:
„Co Ty na to, abyśmy zrobili sobie ponownie takie wakacje, ale tym razem na jeszcze dłużej? Co powiesz na roczną podróż dookoła świata?”
Dla mnie pytanie to okazało się jednym z istotniejszych pytań w moim życiu. Równie kluczowa była odpowiedź na nie. Wcześniej wielokrotnie poruszaliśmy kwestię wyjazdu z kraju. Padały propozycje wyjazdu do Australii, Niemiec, Szwajcarii, Stanów. Wszystkie one jednak były w mniejszym lub większym stopniu związane z pracą mojego męża. Nie widziałam wtedy w tych planach siebie. Były one w sprzeczności najpierw z moimi studiami, potem aplikacją radcowską i wreszcie karierą zawodową. Nie wyobrażałam sobie wyjazdu z Polski. Myślałam, że mój zawód wiąże mnie z krajem na zawsze. Zazwyczaj więc propozycje te kończyły się moją frustracją. Z jednej strony miałam żal do męża, że w ogóle wychodzi z tymi propozycjami, a z drugiej byłam wkurzona na mój los. Przecież chciałam podróżować i trafił mi się nawet mąż, którego też ciągnęło w nieznane. Jaką mogłabym być szczęściarą, gdyby nie to, że postanowiłam zostać prawnikiem? Dlaczego mnie to spotkało? – użalałam się nad sobą.
W tym małym baseniku nie poczułam jednak frustracji. Poczułam przypływ ogromnej wręcz ekscytacji. Pomyślałam, że propozycja mojego męża to całkiem dobry pomysł. Dotarło do mnie, że to może być moja szansa na realizację wszystkich moich ówczesnych pragnień. Przypomniałam sobie rozmowę z Panią Gracjelą i Dobrusią. Zrozumiałam, że nie mogę mieć wszystkiego na raz i że powinnam coś odpuścić. Dać sobie przestrzeń na nowe doświadczenia. Nie miałam jaj, żeby tak jak one zrezygnować z pracy na bliżej nieokreślony czas i po prostu zostać w domu. Jednak perspektywa wyjazdu na rok wydała mi się doskonałym rozwiązaniem. Pomyślałam, że rok to wystarczająco dużo czasu, aby odpocząć, złapać dystans, nacieszyć się jeszcze małymi dziećmi i spełnić tak długo odkładane marzenia podróżnicze. Z drugiej strony racjonalizowałam sobie mimo wszystko szaleństwo tego pomysłu. Wytłumaczyłam sobie, że rok to z drugiej strony na tyle mało czasu, że nikt nawet nie zauważy, że mnie nie będzie. To taki macierzyński, ale tym razem dla samej siebie. Nic nie stracę i nic mnie nie ominie. Uznałam wreszcie, że był to w zasadzie ostatni rok, kiedy mogliśmy sobie w ogóle na taki zryw pozwolić. Kalina za 1,5 roku miała bowiem rozpocząć szkołę. Poza tym taką podróż trzeba było jeszcze zaplanować i zorganizować. Miałam więc przed sobą wizję wyzwań, które tak bardzo lubiłam.
Teraz albo nigdy – pomyślałam.
Moja odpowiedź była niemalże natychmiastowa i jednoznaczna:
„Tak! Zróbmy to!”
Ciąg dalszy nastąpi.
Brak komentarzy